- Rodzicu, nie pytaj dziecka o oceny. Interesuj się tylko tym, jakie wzbudzają w nim uczucia
Czasem możemy usłyszeć, że piątka nie jest wielkim sukcesem, bo sprawdzian był łatwy, albo że dziecko cieszy się z dwójki, bo ma sprawdzian z głowy i nie musi nic poprawiać. Zdarza się, że ono jest usatysfakcjonowane czwórką, ale że postrzegane jako zdolne, słyszy od rodziców czy nauczyciela: „Stać cię na więcej” – mówi Agnieszka Stein, psycholożka z Ośrodka Wsparcia i Rozwoju Bliskie Miejsce.
- Ewa Pągowska: Jak przygotować dziecko do nauki w szkole, żeby było mu w niej dobrze?
Agnieszka Stein: To jest właściwie pytanie o to, jak wychowywać, bo wszystko, co wcześniej robimy jako rodzice przygotowuje dziecko do dalszego życia, a więc także do rozpoczęcia nauki w szkole. Ja bym raczej zapytała: „Jak mogę siebie przygotować na to wydarzenie?”, „Jak widzę to doświadczenie?”, „O co w nim chodzi?”, „Czy sądzę, że będzie fajnie, czy raczej się tego boję i uważam szkołę za zło konieczne?”.
- Powiedzmy, że szkoła nie kojarzy mi się zbyt dobrze.
Wtedy mogę świadomie szukać takiej, w której będzie dziecku najlepiej, a jeśli nie mam możliwości wyboru, mogę się zastanowić, co zrobić, żeby zminimalizować ryzyko wystąpienia tych sytuacji, których się boję.
Trzeba zadać sobie pytanie: „Jaką rolę jako rodzic, mam w tym wszystkim do odegrania?”.
Mogę przeanalizować, co w moich szkolnych doświadczeniach było trudne, jakie jest prawdopodobieństwo, że sytuacja się powtórzy w przypadku mojego dziecka, co takiego robili moi rodzice, co mi nie pomagało i co w związku z tym ja mogę zrobić inaczej.
- A co zrobić tuż przed 1 września? Czy może raczej: czego nie robić, bo mam wrażenie, że czasem zbyt wiele jest szumu wokół szkolnych debiutów.
My, rodzice, rzeczywiście mamy tendencję do nadawania zbyt dużego znaczenia momentom przejściowym w życiu naszych dzieci i albo snujemy wizję, jak w tej szkole będzie niesamowicie, i mamy duże oczekiwania, albo niepokoimy się, czy dziecko sobie poradzi. To wszystko może rodzić presję, z powodu której dziecku może być potem trudniej.
- No właśnie – co robić, gdy dziecko nie chce chodzić do szkoły?
Na początku to się raczej nie zdarza. Zresztą później dzieci też najczęściej współpracują, nie protestują przeciwko szkole, nawet jeśli nie jest im w niej tak do końca fajnie. Dlatego jeśli już zaczynają komunikować, że nie chcą tam chodzić, to znaczy, że jest im naprawdę trudno. Warto się tym zająć i dowiedzieć, co się dzieje.
- Z jakimi problemami najczęściej przychodzą do pani rodzice uczniów pierwszej klasy?
Z kłopotami z nauką i zachowaniem. Czasem już po dwóch pierwszych miesiącach szkoły rodzice dostają informację, że ich dziecko nie nadąża.
To zaskakujące w świetle wiedzy, że w pierwszej klasie każdy uczy się we własnym tempie, i ustalenie jednej normy, według której wszyscy uczniowie mają w tej samej kolejności przyswajać różne rzeczy, jest praktycznie niewykonalne.
- Jest jednak podstawa programowa.
Tak, ale ona mówi, co dziecko ma umieć na koniec trzeciej klasy. Nie ma w niej nic o rozkładzie materiału. Tymczasem są sytuacje, że rodzice są ostrzegani, że dziecko może nie zdać do drugiej klasy.
- Co w tym złego?
To jest straszenie, zresztą charakterystyczne dla polskiej szkoły. Najpierw straszy się, że dziecko nie zda do następnej klasy, co na etapie nauczania początkowego praktycznie się nie zdarza, w trzeciej klasie straszy się czwartą i do niedawna w szóstej – tym, co będzie w gimnazjum. Zamiast koncentrować się na „tu i teraz”, koncentrujemy się na zapobieganiu jakimś katastroficznym scenariuszom. A człowiek, który się boi, reaguje na dwa sposoby: walczy lub ucieka.
Kiedy więc rodzic słyszy w szkole, że jego dziecko sobie nie radzi, to najczęściej po powrocie do domu krzyczy na nie i siada z nim do lekcji.
- Co powinien zrobić, kiedy słyszy, że dziecko nie nadąża?
Może spytać, co to znaczy, z czym dokładnie jest kłopot, dlaczego jest taka potrzeba, by dziecko już w tym momencie coś umiało i jak wielu uczniów ma ten sam problem. Często się okazuje, że pół klasy jest w takiej samej sytuacji. Nie jest to więc kłopot pojedynczego dziecka, tylko nauczycielki, która chce iść dalej z programem, a nie może, bo pół klasy nie nadąża.
- A jeśli to dotyczy tylko naszego dziecka?
W większości przypadków wystarczy dać dziecku czas. Jest takie fałszywe przekonanie, że nauka jest przyswajana linearnie, że jeśli dziecko nie nauczy się w pierwszej klasie tego, co nauczyciel zaplanował na ten moment, to już nigdy tego nie nadrobi. Takie podejście do procesu nauczania jest bardzo stereotypowe i niezgodne z aktualną wiedzą na temat rozwoju dziecka, który jest przecież skokowy.
- Mogę oczekiwać od szkoły, że da mojemu dziecku ten czas?
Tak, ponieważ przepisy o edukacji mówią, że obowiązkiem każdego nauczyciela jest rozpoznawanie potrzeb i możliwości każdego dziecka oraz dostosowywanie do nich warunków i metod pracy. Jeśli jednak rodzice czują niepokój, mogą pójść do specjalisty, chociaż z dostępem do tych dobrych wcale nie jest łatwo. Można trafić na kogoś, kto powie, że z dzieckiem należy po prostu więcej pracować. Tymczasem nie chodzi o to, by pracować więcej, tylko inaczej. Dlatego nie musimy kupować w ciemno tego, co inni, także nauczyciele czy psycholodzy, mówią o naszym dziecku. Kiedy rodzice przychodzą do mnie, też proponuję im, żeby dali sobie prawo do zadawania pytań, bycia sceptycznymi, by sprawdzali, czy to, co słyszą, zgadza się z tym, jak widzą swoje dziecko.
- Czy poradnia psychologiczno-pedagogiczna to dobry adres dla rodzica, który chce się skonsultować?
Tak. Myślę, że kiedy z diagnozy, którą dostaniemy w poradni, wyrzucimy te wszystkie fragmenty, w których jest napisane, że dziecko powinno pracować więcej, uzyskamy wiele cennych informacji. Może się okazać, że są kłopoty ze wzrokiem, słuchem czy też niedokończone procesy rozwojowe – np. pokładanie się na ławce wynika z problemów z napięciem mięśniowym. Kiedy o tym wiemy, łatwiej nam przekonać szkołę, że trzeba wziąć dziecko pod opiekę, bo często dzieje się to dopiero na wyraźną prośbę rodziców.
- Z czego to wynika?
Z konstrukcji systemu szkolnego, który ma wobec nauczycieli bardzo duże oczekiwania i oni tak są zajęci ich spełnianiem, że nie mają już przestrzeni na kontakt z dzieckiem.
Dlaczego nauczyciel straszy, że pierwszoklasista nie zda? Albo stawia oceny uczniom pierwszych trzech klas – te wszystkie buźki i literki? Dlatego, że takie są wobec niego oczekiwania. W wielu szkołach dyrektor przegląda dziennik i sprawdza, kto ile ocen postawił, czy nie jest ich za mało. Kolejnym elementem tego systemu są rodzice, którzy oczekują tych ocen.
- Teoretycznie w nauczaniu początkowym nie powinno ich być.
I można je traktować poważnie lub nie. W interesie szkoły leży, by rodzice jak najbardziej przejmowali się ocenami, bo te oceny pracują na ranking szkoły, a w interesie dzieci – by przejmowali się nimi jak najmniej, bo oceny zupełnie nie odzwierciedlają wiedzy i umiejętności dziecka. Sami nauczyciele mówią: „Mam świadomość, że on dużo wie, ale postawiłem dwójkę na koniec roku, bo miał dwójki z klasówek”.
- Ale rodzice się boją, że jeśli nie będą przywiązywać wagi do ocen albo wręcz tych ocen nie będzie, dziecko straci motywację do nauki.
Bo, niestety, w ogóle się nie wierzy, że dziecko może mieć jakąś własną motywację. Przekonanie, że trzeba je motywować zewnętrznie, że ono samo nie jest zainteresowane poznawaniem świata, nauką, rozwojem, pojawia się bardzo wcześnie. Kiedy ma rok, rodzice biją brawo, że stanęło na nogach. Czy naprawdę sądzą, że gdyby tego nie robili, dziecko by nie wstało?
Motywację zewnętrzną często myli się z zainteresowaniem i dawaniem poczucia bezpieczeństwa, a to nie to samo.
- A jeśli dla rodzica oceny nie są ważne, ale dziecko przywiązuje do nich dużą wagę i bardzo przeżywa, gdy dostanie „smutną buźkę”?
To są rzadkie sytuacje. Do mnie dość często przychodzą rodzice i mówią: „Chcemy, by nasze dziecko wiedziało, że oceny nie są w życiu ważne, że liczy się to, co ktoś umie i jakim jest człowiekiem. Próbujemy mu to przekazać, ale ono nadal się ocenami przejmuje”. Ale kiedy zaczynamy rozmawiać, okazuje się, że jednak pytają dziecko, jaką ocenę dostało. Jeśli okazuje się, że słabą, proponują, że z nim poćwiczą, pouczą go. Z kolei gdy dostaje dobrą, to się z niej cieszą.
- A co mają robić?
Nie pytać o oceny.
- A jeśli dziecko przyjdzie i powie, że dostało uśmiechniętą buźkę albo dwójkę?
To ja bym zapytała, jak mu z tym jest. Czasem możemy usłyszeć, np. że piątka nie jest wielkim sukcesem, bo sprawdzian był bardzo łatwy, albo że dziecko cieszy się z dwójki, bo ma sprawdzian z głowy i nic nie musi poprawiać. Nie interesujemy się więc samą oceną, tylko tym, jakie ona wzbudza w dziecku uczucia.
- A jeśli dziecko się zdziwi: „Nie cieszysz się, że dostałem szóstkę?”?
Ja bym odpowiedziała: „Cieszę się, bo ty się cieszysz. Cieszę się razem z tobą”. Chodzi o to, by zamiast reagować: super – niesuper, zainteresować się historią, jaka kryje się za tą oceną, i pozwolić dziecku decydować, jak dużo z danego przedmiotu chce się nauczyć. Zdarza się, że ono jest usatysfakcjonowane czwórką, ale ponieważ z innych przedmiotów ma wyższe oceny i jest postrzegane jako zdolne, słyszy od rodziców czy nauczyciela: „Stać cię na więcej”.
- No właśnie, nawet jeśli dla nas oceny nie mają znaczenia, to dziecko i tak może przywiązywać do nich wagę, bo robi tak nauczycielka czy inni uczniowie. Czasem w klasach wiszą tablice z buźkami i każde dziecko widzi, jak wypada na tle rówieśników.
Możemy nie wyrazić zgody na to, żeby oceny naszego dziecka wisiały na tablicy, bo to jest łamanie naszego prawa do poufności. Oceny dziecka powinny być do wiadomości jego i jego rodziców. Warto też szukać sojuszników w innych rodzicach, próbować tłumaczyć, dlaczego tablica z „buźkami” to zły pomysł.
- Co by pani im powiedziała?
Przekonywałabym, że jeśli ta tablica kogoś w ogóle motywuje, to wyłącznie dzieci, które dostają najlepsze „buźki”. Tym, którzy dostają złe, szybko zaczyna być wszystko jedno. Poza tym taka tablica prowokuje dzieci do różnych zachowań przemocowych. Zwłaszcza te, które nie mają tak dobrych wyników, jak oczekują ich rodzice, odreagowują na dzieciach, którym idzie jeszcze gorzej. Zresztą uczniom, którzy mają najwięcej dobrych „buziek”, też się dokucza, nazywa ich pupilkami pani, izoluje od grupy. A jeśli jeszcze nauczyciel podsyca konflikt, mówiąc np.: „Zobaczcie, jak Jasiu się ładnie uczy. Moglibyście wziąć z niego przykład”, to już na pewno ten Jasiu w ciemnym kącie dostanie.
- Czy rodzic może wpłynąć na nauczycieli, by nie stawiali dzieciom „buziek” czy literek w pierwszych klasach?
Można próbować, ale nie mówmy: „Chcę, żeby pani zmieniła metody pracy, bo tu, w tej książce, jest napisane, że powinno być inaczej”, ponieważ byłoby to podważanie kompetencji nauczycielki. Większe szanse na powodzenie daje mówienie o konkretnym dziecku i konkretnej sytuacji, np. o tym, że kiedy nasz syn dostanie smutną buźkę, przychodzi do domu i drze zeszyt.
- A co z pracami domowymi? Często słyszy się opinię, że niczemu nie służą. W niektórych krajach ich nie ma.
W wielu krajach ich nie ma. W niektórych są, ale nie stawia się za nie ocen, więc nie ma znaczenia, czy dziecko je robi, czy nie. Są też kraje, w których prac domowych zadaje się dużo mniej.
Natomiast u nas zdarzają się nawet w przedszkolu, co jest już poza moją granicą tolerancji.
Nie ma żadnych badań, które by dowiodły, że prace domowe przynoszą jakiekolwiek korzyści w przypadku dzieci, które nie skończyły 12 lat.
Zwolennicy prac domowych twierdzą, że chodzi o utrwalenie wiedzy.
Jeśli szkoła ma być miejscem, w którym nie chodzi o to, by „zakuć, zdać, zapomnieć”, tylko o naukę, w taki sposób, by trzon wiedzy przekazany na początku edukacji był sukcesywnie obudowywany nowymi wiadomościami czy umiejętnościami, to naprawdę utrwalanie dzisiaj czegokolwiek w domu nie ma sensu, bo dziecko będzie ją utrwalać w szkole przez kolejne 12 lat.
- Są jakieś badania o negatywnym wpływie prac domowych na dzieci?
Są takie, które pokazują negatywny wpływ na relacje w rodzinie. Chodzi o to wszystko, co dzieje się w domu, kiedy rodzice próbują wymusić na dziecku odrabianie lekcji. Prace domowe często też powodują spadek motywacji do nauki. Są dzieci, które w domu odrabiają lekcje tak długo, że potem w szkole nie chcą się uczyć, bo są zmęczone.
- Co więc robić, gdy nasze dziecko nie chce odrabiać lekcji?
Zastanowić się, czy w ogóle chcemy wkładać wysiłek i energię w egzekwowanie tego. Często sprowadza się to do wyboru między dwugodzinną awanturą w domu a wpisem w zeszycie: „brak pracy domowej”, który w klasach 1-3 nie skutkuje kompletnie niczym. Może lepiej pozwolić dziecku zdecydować, czy chce robić w domu lekcje, czy nie?
- Jeżeli byśmy chcieli tak zrobić, to do której klasy?
Przez całą edukację. Kiedy jest małe i nie odrabia pracy domowej, nie ponosi wielkich konsekwencji. Kiedy jest starsze, może już świadomie podjąć decyzję, rozważyć jej skutki.
- A jeśli dziecko z własnej inicjatywy robi prace domowe, ale zajmuje mu to bardzo dużo czasu, np. 2-3 godziny w pierwszych klasach szkoły podstawowej?
Dwie godziny odrabiania lekcji to już właściwie edukacja domowa, więc sensowna byłaby rozmowa z nauczycielami o tym, że tyle nauki w domu to za dużo.
- Ile maksymalnie dziecko może odrabiać lekcje?
Podoba mi się niemiecka zasada dziesięciu minut. To maksymalny czas odrabiania lekcji dla pierwszoklasisty. Z każdą kolejną klasą się wydłuża o 10 minut. W drugiej klasie będzie to więc 20 minut, w trzeciej – 30 itd. Po upływie tego czasu uczeń przerywa pracę, a rodzic podpisuje się w jego zeszycie, poświadczając, że dziecko pracowało przez ustalony czas.
- Czy spotkała się pani z sytuacją, że rodzicom udało się przekonać nauczycieli, żeby nie zadawali prac domowych?
Znam sytuację, kiedy rodzice przynieśli z poradni psychologiczno-pedagogicznej prośbę o dostosowanie warunków nauki do możliwości dziecka i zwolnienie go z pracy domowej, bo ona mu szkodzi. Kiedy nauczycielka zobaczyła, jak ta zmiana dobrze wpłynęła na ucznia, zrezygnowała z zadawania prac domowych pozostałym.
- Wielu rodziców boi się jednak, że te wszystkie oczekiwania, skargi czy pomysły sprawią, że nauczyciel zacznie mieć negatywny stosunek do ich dziecka.
To się zdarza bardzo rzadko. W niektórych szkołach rodzice są wręcz zachęcani do współpracy, a nauczyciele korzystają z ich sugestii. Oczywiście możliwy jest też negatywny scenariusz – rodzice zostają uznani za roszczeniowych i kłopotliwych, ale nic poza tym. Naprawdę nauczyciele nie są potworami, by się potem mścić na dziecku.
Myślą raczej: „Biedne dziecko. Ma takich rodziców!”.
Kiedy myślimy: „Nie pójdę do szkoły i nie powiem, co mi się nie podoba, bo może być gorzej”, ustawiamy się w roli ofiary. Tymczasem dziecko bardzo potrzebuje rodziców, którzy potrafią stanąć po jego stronie. Posyłając je do szkoły, warto zainteresować się tym, jakie mamy prawa i jakie są wymagania wobec uczniów – nie te, o których mówi nauczyciel, tylko te wynikające z przepisów. Zachęcam do przeczytania m.in. statutu szkoły, bo w nim są zapisane ważne informacje na temat funkcjonowania danej placówki.
W stosunkach ze szkołą dobrze jest być świadomym klientem i użytkownikiem usługi, a nie petentem w urzędzie, bo jestem przekonana, że jeśli w szkole ma zajść jakaś pozytywna zmiana, to tylko za sprawą rodziców.
Tekst pochodzi z magazynu „Dziecko”, numer trzeci, wrzesień 2019